2011/05/04

zeroosiem/drzewa i pośrodku

Słyszeliśmy głosy zza ściany, wędrując po lesie wspólnych porozumień. Oddalaliśmy się od słów – pudełek, których zawartość jest wciąż zagadką – przypatrując się liściom i przenikającemu przez nie światłu, biorąc udział w rytmie czegoś żywego, organicznego, do czego dostrajała się każda cząsteczka naszej biologii. Twarze z makijażem krwi i na początek stłoczone głosy w przejściach podziemnych, dynamizm psa na smyczy i dynamizm szyn pod ziemią, wreszcie wyłaniamy się wprost z ziemi, z brudnymi twarzami, dłońmi – wkraczamy do lasu. Patrzymy na siebie w półmroku, nigdy tak brzydcy, pomarszczeni, zmęczeni, wyciągamy dłonie, niewiedząc jakby, że plony w tym roku są wyjątkowo ubogie. Pozwalamy sobie od czasu do czasu na zadawanie bólu, kalecząc się gałęziami lub bijąc pięściami w pnie. Naprężamy mięśnie, spodziewając się bólu, który nie nadchodzi – podobnie jak nie nadchodzi kres wyprawy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że patrząc czasem w ciemność, widzę kształty, których nie dostrzegłbym tam w żadną inną noc. Idziemy w milczeniu, wijąc się przy ziemi, nierozpoznając własnych ciał, niepytając też, czym się staliśmy. Zaczynam rozpoznawać drzewa i ziemię, oświetl nam resztę drogi.


*

2011/04/30

zerosiedem/pozostawiając

Kiedy wyjeżdżam, zawsze pada deszcz. Widzę przęsła zanurzone w rzece. Czuję ulgę, zostawiając miasto, które tak kochałem, mimo że nie zawsze było mi przychylne. Wjeżdżam do tunelu i wiem, że myliłem się wiele razy, traktując je jak własne. Nie wiem, co stało się z nami. Jesteśmy dla siebie niewidzialni. Z łatwością przenoszę się w myślach w inne miejsce, jestem wszędzie tam, gdzie mnie nie ma. Jestem niewidzialny nawet wtedy, kiedy z innym siedzę na Powiślu, palimy papierosy, mając uczucie, że jesteśmy déjà-vu Warszawy. Zauważam, że zawsze powracamy do rodzinnych portów, tak samo kończymy ze wspólnym rozczarowaniem, zapewnieniach, że przecież nie jesteśmy sami. Czuję ulgę, zostawiając to za sobą, ulgę i tęsknotę za tym, na co wszyscy mieliśmy nadzieję. Wreszcie mam wszystko pod kontrolą, wiem, gdzie jestem i gdzie będę po kwadransie, godzinie czy dobie, widzę syntezę wszystkich krajobrazów, których można by się spodziewać. Warszawa.
Pamiętam i zimę, i lato. Białe, zimne krajobrazy oraz spalone słońcem łąki. Kiedy wracam, jest prawie zawsze ciemno, więc tracę kontrolę nad tym, co mogę zobaczyć. Latarnie oddalają się w ciemność. Koncentracja rozbija się o szybę. Mam krew na rękach – skąd ona? Pojawiają się latarnie. Tym razem zostają. Roślinność i inne drapieżniki przetaczają się w kłębach nocy razem ze mną. Nie potrafię przeczytać nazwy miejscowości, w której jestem – mijam ją bardzo szybko. W końcu jestem w stanie poznać otoczenie. Podenerwowanie i melancholia rozpraszają się ruchu – moim i waszym – czuję szczęście i nieszczęście, więc chyba nie czuję nic. Zaraz wjadę do Warszawy.

*


2011/03/29

zerosześć/dobrze się czujesz?… nie kręci ci się w głowie?…

Zastanawiam się skąd bierze się cicha zgoda między nami porozumiewawcze spojrzenia nawet kiedy uważam się za nic i nie potrafię powiedzieć co się stało kiedy niebo zaszło chmurami krople spadają i uderzają jak baty do krwi do najpierwotniejszej warstwy skąd ten deszcz tak nagle i ta chwila już nigdy nie wróci nadjeżdża pociąg gdziejesttenmomentwktórymwiedziałemkimjestem
Dzień służy do przygotowania się na sen, dlatego tak bardzo chcę teraz zasnąć i uwolnić się od siebie, uśpić nabrzmiałe myśli dnia, które pęcznieją w umyśle, wypełniają go i docierają do granic, ukołyszę świadomość rozdartą między wycofaniem a życiem, zarzucam każdą aktywność, krew przelewa się coraz wolniej, roznosząc sen po tętnicach, zapadam się pod powierzchnię bierności, słysząc oddech gdzieś blisko, wiem, że tu jesteś, chcę z tobą jechać nad rzekę, nie, już mnie nie ma, nie ma.
To wiadomość. Ja mówię. Przekazuję myśli i wszystko, co wokół. Nie wiesz. Co się stało. Odkąd nie ma ciebie. Sen się skończył. Nie wrócił. Sen się skończył. Ale nie przestałeś śnić. Nie wróciłeś. Nadal widzę cię dokładnie. Nie słyszę cię już. Zasypiając. Budzi mnie jasne słońce. Razi mnie. Mijają godziny. Słońce zsuwa się po niebie. Nie razi mnie już. Gdziekolwiek jesteś. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze.


*


2011/03/26

zeropięć/zalewają

W stronę rzeki. Do tego momentu spodziewano się, że będzie inaczej. Przez te wszystkie lata, niezliczone noce spędzone w mieszkaniu przyjaciół, teatrze czy kinie, biorąc udział w swobodnych scenkach z życia, nuconych beztrosko melodiach, w wielkim rytmie wszystkiego, co obejmuje świadomość. Tak dobrze pooglądać ilustracje odsączone z prawdy, niepamiętające krzywd i strachu, ale za to budujące wiarę w dającą bezpieczeństwo sztuczność chwili wyrwanej z kontekstu, skupiającej w jednej sekundzie jak soczewka szczęście, po którym chwilę później nie zostanie najmniejszy ślad. Chybione carpe diem cichnie wobec nieszczęścia osoby uświadamiającej sobie nieprawdę ilustracji – czy nie dlatego kobieta płakała w kinie, galerii, teatrze? Czy pozostało cokolwiek do zrobienia, jeśli myśl do nikąd już nie prowadzi? Świat wspaniałych, dziejących się obok siebie, połączonych w wielkiej sieci historii i opowiadań, dzielących wspólny mianownik – ja, zawisa między przyczyną i skutkiem, abstrakcją i figurą. Należy oczyścić każdą myśl z człowieczeństwa, aby ją przekroczyć. Należy czekać, czekać.
Nad rzeką. Kiedy wreszcie przekroczono myśl ludzką, okazało się, że nie istnieje żadna inna. Do tego momentu spodziewano się, że będzie inaczej. Nie nadeszła rewolucja, nie usłyszano zawalenia kruszących się od tak dawna fundamentów myśli. Domy stały spokojnie. Świat nigdy wcześniej ani później nie wyglądał tak niezmiennie, pewnie. Jasno i prosto. W rzeczywistości wszystko inne przyćmiło odkrycie wzbudzające zachwyt i przerażenie. Wszelkie głosy zabierane w dyskusjach na temat istoty życia, jak kruche i ulotne by nie było, zamarły wobec tego, co dzieje się naprawdę, niemal na oczach wszystkich – może po raz pierwszy i ostatni. Odkryto ilustrację, która była pierwowzorem wszystkich innych, cytowaną, reprodukowaną, reinterpretowaną, ale zawsze obecną. Ilustracja przedstwiała życie, które musi umrzeć. Skądś wiadomo było, że to każde życie.
Zanurzam się w rzece woda wypełnia płuca skończyło się dryfuję w nieskończonym spokoju


*



2011/03/15

zerocztery/jest czarna

Obejmuję nas spojrzeniem. Nie wiem, ilu nas jest, nie zastanawiam się, czy jest nas dwoje, troje, siedmioro, nie dostrzegam szczegółów. Słyszę nasze głosy, dzielimy się myślami jak ciastem na nostalgicznym przyjęciu, na które tylko my zostaliśmy zaproszeni. Chcemy być skryci, nie rozmawiamy o prywatnych sprawach, poruszamy tematy neutralne i nieruchome jak my sami, w spokoju wymieniając wrażenia, przyglądamy się wszystkiemu, co nas nie dotyczy, grzęznąc w niemożliwym pragnieniu porzucenia siebie. Wyławiamy przeszłość, której nikt z nas nie znał, delektujemy się rzeczami, których nie ma teraz, wskrzeszając to, do czego tęsknimy, nigdy nie poznawszy – gdzie graniczy nasze bycie ze stawaniem się? Zmienił się wyraz spotkania, z zamroczenia wyłania się obraz poszczególnych osób; jak doskonale ich głosy i gesty odzwierciedlają nieskończenie złożone i delikatne powiązania łączące ich z innymi. Staję naprzeciw nich, zmieniam się, myśląc o tym, co istnieje pomiędzy nami, na jakiej płaszczyźnie rozciągają się nasze historie i wydarzenia, przyglądam się i analizuję to wszystko, co sprawia, że jestem my, a nie ja. Noc zapadła w mieście, wychodzimy na polowanie, jednocząc się w niejasnej wspólnocie, krążymy, sondujemy, siadamy gdzieś w ciemności, w której iskrzą krzyżujące się ostrzały spojrzeń. W nocy nie istniejemy pojedynczo, jesteśmy wspólnie i w żaden inny sposób. My-stado. Czujemy jak jeden organizm, kiedy krew rozlewa się pod ciemnym niebem. To czas na ucztę. Mijają godziny kolektywnego umysłu, który instynktownie prowadzi nas w coraz czarniejszą noc, topiel nas zatraconych, odstąpionych, ofiarowanych. Czuła jest noc.


*


2011/03/10

zerotrzy/bliżej sprecyzowane

Powracam do nas, do mnie, moje wspomnienia obejmują wielu ludzi i wiele zdarzeń, sięgam krain między układami słonecznymi, my – drobinki, my, jadę pociągiem, żeby cię zobaczyć, jest bardzo ciepło, czy ciągle muszę mówić o tym samym?, kim będę mógł być, jeśli zapomnę?, samochodem rozpruwamy ciemność, cisza na przednim siedzeniu, czy zabraliśmy kogoś w tę podróż?, wspominam twarze, które zapamiętałem, na które rzucałem szybkie spojrzenia, na ich podstawie tworzyłem potem historie, wkraczały w moje życie bez swojej wiedzy, wkraczały i znikały, zniknęły, zostawiam tyle za sobą, chodząc bez celu, szukam przeszłości, której nie znajduję, wiem, że już nie istnieje, zapisała się jedynie w mojej pamięci, przechowuję wiele rzeczy, z których nie będzie nigdy żadnego pożytku, ale przez to odczuwam z większą siłą swoje bycie w ogóle, myślę tak, kiedy wychylam się z okna, patrząc na rozgrzane dachy, ileż drzew jest w tym mieście, czy mógłbym dokładniej wyrazić wszystkie subtelności jednego wspomnienia?, nie potrafię zachować precyzji myśli, dźwigam za dużo historii, dlatego nie czuję teraz swojej dłoni, nie martw się, śpij spokojnie.


*



2011/03/02

zerodwa/równocześnie

Nie patrzysz na mnie, ale przeczuwasz każdy ruch mojego ciała. Przez to nie mogę zniknąć. Nie patrzę na ciebie, ale wiem, kiedy podniesiesz rękę do ust, chcąc zakryć twarz. Czuję napięcia twoich wahań i urywań w połowie. Odpowiadasz na każdą moją myśl, wiem wszystko to, czego nie mówisz. Wydaje mi się, że tak dobrze cię dostrzegam, potrafiąc oddzielić od wszystkiego, co już znam. Dlaczego z tak dużą łatwością stajesz się wszystkimi, których twarze przechowuję w pamięci? Rozpoznaję w tobie siebie. Wątpię w twoje rysy. Nie rozpoznaję cię. Jakie znaczenie ma dla ciebie obcość znanej twarzy? Nie możesz wiedzieć, nie wiesz tego, czego nie mówię. Zgadzasz się. Zniknęliśmy oboje.


*


2011/02/28

zerojeden/my eyes closed

Otwieram się przedwcześnie i nic nie potrafię już zrobić. Czuję jeszcze ciepło ostatnich paru godzin. Parunastu godzin. Jeszcze nie jestem, ale staję się. Zawsze potrzeba na to trochę czasu. Upływają ciężkie minuty. Drążą mnie jak krople. Moje ciało staje się mną. Tak było do tej pory. Przyzwyczajam się do siebie. Tresuję, jeśli to konieczne. Ujarzmiam. Ja ujarzmione. To piękne i przerażające jednocześnie. Nie przyglądam się znaczeniom słów. Mój umysł ma wytyczone przeze mnie granice. Rozwiązuję się. Wylatuję. Brakuje mi ciała, więc przekraczam.
Marzec. W pierwszy dzień marca przechodzi przez ulicę. Czy to już? Jakże powietrze jest duszne i ciężkie, czuć zawieszone w nim krople deszczu, zupełnie jakby czas stanął w miejscu. Czy cokolwiek mogłoby być inne? Po tylu miesiącach świadomość nabiera rozpędu, rozszerzają się granice wyobraźni. Ileż rzeczy może zrobić, a ograniczają tylko chodniki, domy, samochody, skwery, place, ulica, którą przechodzi. Dni mogą się od siebie różnić, zamknięte w innych wschodach i zachodach. Czy minęła minuta, czy godzina? Blisko znajduje się istota rzeczy, kiedy czuć każdą wypukłość świata, słychać dźwięki, widać kolory. Wpuszcza świat w siebie. Gdzie w takim razie jest prawda? Wewnątrz czy na zewnątrz? W końcu wchodzi na chodnik. Pochmurny dzień marca właśnie wydarza się na naszych oczach.
Otwieram oczy. Muszę wyznaczyć granice swojej wyobraźni. Znów balansuję, kołyszę się w przód i tył. Nic nigdy się nie zmienia. Skupiam w sobie siebie, żeby zaraz wypuścić sploty świadomości. Każda godzina jest wyzwaniem, którego nigdy nie podejmuję. Tym razem może jednak nie poniosę żadnych konsekwencji. Nie ma mnie, jest tylko bezosoba. Pusta jak muszla. Jestem światem wielu drobnych zdarzeń i rzeczywistości, z którymi nie mam zbyt wiele wspólnego. Zawężam się do przestrzeni, którą potrafię wyczuć. Może to za dużo powiedziane. Każdy cień myśli podaję w wątpliwość. Jestem jak ziemia jałowa. JAłowa. Z zamkniętymi oczami, w ciemności, kiedy nie rozpoznaję kształtów i faktur.
Sierpień. Wracają wspomnienia, kiedy leżą w cieniu drzew. Wiatr i słońce. Las i rzeka. Odgłosy życia wybijają powolne rytmy. Świat istnieje tylko w krótkotrwałym wyostrzeniu wśród rozmów o wymyślonych przyjaciołach, kolacjach, okolicznościach. Kiedy zapragną, cieszą się dopiero rozpoczynającym się dniem, albo w ogóle go nie zauważają. Mogą uważać się za przetrzymywanych w stanie przedłużonego dzieciństwa, kiedy żartują, rozbierając się. Przyjemny ciężar każdej sekundy, rodzącej się i dojrzewającej. Pękającej jak owoc granatu. Gatunki i rodzaje, któż pilnuje granic? Niechętnie wycofują się z właśnie odkrytych obszarów. Podziwiają swoje silne ramiona, rozchylone uda, jędrne piersi, wilgotne włosy. To efekt długich przygotowań. Czy nie tego właśnie się uczyli w czasie długich zimowych nocy, zaciągając w milczeniu ciężkie zasłony? Potrafią z bezlitosną precyzją izolować i nazywać swoje uczucia. Czy ci chłopcy i dziewczęta ciągle się znają? Śpią. Brat snu strzela do ptaków.


*



2011/02/27

zerozero

nic nam się nie chce.
a powinno.
w takiej sytuacji trzeba sobie trochę pomóc. tak więc raz na dwa dni* losujemy sobie temat i nie ma zmiłuj.
ja rysuję, A pisze coś krótkiego. pewnie kompletnie nie będzie jedno do drugiego pasować, ale co nas to obchodzi?
jeśli nam się uda to za jakiś miesiąc zrobię z tego artbooka.
a jak nam się uda trochę mniej to za dwa.


* albo trochę rzadziej ;]