2011/04/30

zerosiedem/pozostawiając

Kiedy wyjeżdżam, zawsze pada deszcz. Widzę przęsła zanurzone w rzece. Czuję ulgę, zostawiając miasto, które tak kochałem, mimo że nie zawsze było mi przychylne. Wjeżdżam do tunelu i wiem, że myliłem się wiele razy, traktując je jak własne. Nie wiem, co stało się z nami. Jesteśmy dla siebie niewidzialni. Z łatwością przenoszę się w myślach w inne miejsce, jestem wszędzie tam, gdzie mnie nie ma. Jestem niewidzialny nawet wtedy, kiedy z innym siedzę na Powiślu, palimy papierosy, mając uczucie, że jesteśmy déjà-vu Warszawy. Zauważam, że zawsze powracamy do rodzinnych portów, tak samo kończymy ze wspólnym rozczarowaniem, zapewnieniach, że przecież nie jesteśmy sami. Czuję ulgę, zostawiając to za sobą, ulgę i tęsknotę za tym, na co wszyscy mieliśmy nadzieję. Wreszcie mam wszystko pod kontrolą, wiem, gdzie jestem i gdzie będę po kwadransie, godzinie czy dobie, widzę syntezę wszystkich krajobrazów, których można by się spodziewać. Warszawa.
Pamiętam i zimę, i lato. Białe, zimne krajobrazy oraz spalone słońcem łąki. Kiedy wracam, jest prawie zawsze ciemno, więc tracę kontrolę nad tym, co mogę zobaczyć. Latarnie oddalają się w ciemność. Koncentracja rozbija się o szybę. Mam krew na rękach – skąd ona? Pojawiają się latarnie. Tym razem zostają. Roślinność i inne drapieżniki przetaczają się w kłębach nocy razem ze mną. Nie potrafię przeczytać nazwy miejscowości, w której jestem – mijam ją bardzo szybko. W końcu jestem w stanie poznać otoczenie. Podenerwowanie i melancholia rozpraszają się ruchu – moim i waszym – czuję szczęście i nieszczęście, więc chyba nie czuję nic. Zaraz wjadę do Warszawy.

*